Najnowsze wpisy


paź 25 2014 Rozdział 13 "Dramat na dwa strzaskane...
Komentarze (0)

Rozdział 13

         Isabel z sapaniem wyciągnęła podróżny kufer, który był prezentem od ojca z okazji jej zamążpójścia. Chwilę pogładziła jego skórzaną powierzchnię a następnie jęła zapełniać niezbędnymi na czas podróży i pobytu w Szwajcarii rzeczami. Spakowała dwie sukienki, takie bardziej eleganckie, na szczególne okazje, bieliznę, halki, płaszczyk na chłodniejsze dni oraz wiele innych rzeczy, bez których wydawało się jej nie przeżyje. Ostatecznie kufer miał ciężar dobrze wypasionego warchlaka a do spakowania pozostały jeszcze buty: dwie pary wizytowe i jedne takie bardziej do pracy w polu. Głośno wypuszczając powietrze z bolejącej piersi usiadła z impetem w pościel, która od rana nie została zasłana i zaczęła płakać z bezsilności. Jakim prawem ci ludzie decydują o moim życiu?! – zadawała sobie to pytanie wiele razy od rana a za każdym razem coraz bardziej w ramach odpowiedzi budziła się w niej irytacja. Och, jakby mogła im pokazać, to poszłoby im w pięty! Jednak dzisiaj nie miała wyboru, na zemstę jeszcze przyjdzie czas. Zresztą sami jeszcze będą za mną tęsknili! Będą jeszcze mnie prosili bym wróciła, a ja wtedy z łaską pozwolę się przywieźć z powrotem do domu. Stęknęła kilka razy kiedy przesuwała kufer z przejścia, zastanawiając się co w nim może być takie ciężkie.

         Tymczasem domownicy dali spokój wyraźnie wzburzonej Isabel i zajęli się swoimi codziennymi obowiązkami. Jednakże, kilka razy cichutko przemykali pod jej drzwiami, by się upewnić, że chora pakuje swoje rzeczy i przygotowuje się do podróży. Wczesnym popołudniem Isabel opuściła swój pokój i  obrawszy kierunek ku latarni odbyła taki sam spacer, jak w dniu porzucenia żałoby. Tym razem nie wzbudziła jednak takiego zainteresowania jak wtedy, ale to pewnie tylko z tego powodu, że popołudniu na targu nie ma właściwie żywej duszy.

         Ojciec Isabel przywitał córcię serdecznie i ucieszył się widząc ją w całkiem dobrej kondycji. Wcześniej już dowiedział się, że Don Antonio zmusił ją do wyjazdu do Szwajcarii, ale nie miał mu tego za złe, gdyż sam uważał, że zmiana klimatu i otoczenia dobrze zrobi Isabel. Wizyta upłynęła w miłej atmosferze i niebawem przyszła kuracjuszka pożegnała się i ruszyła w drogę powrotną do domu.

         Rano, ledwie słońce osuszyło delikatne krople rosy na trawie, pod dom zajechał powóz, który miał Isabel zawieźć na stację kolejową. Chwilę trwało zanim równomiernie rozłożony został jej bagaż i zanim Isabel z chmurną miną wreszcie zajęła w nim miejsce. Na progu domu zebrali się wszyscy domownicy, ale nie po to by czule pożegnać podróżniczkę, lecz by się upewnić że naprawdę wyjeżdża. Isabel ostatni raz obrzuciła ich obrażonym spojrzeniem i dała znak woźnicy, że może ruszyć. Mało kogo interesowała krzywda rozsadzająca serce Isabel. Ledwie powóz zniknął za pagórkiem Don Antonio pierwszy spuścił z siebie oddech, który mimowolnie wstrzymywał, a że trochę to trwało odgłos, który się z niego wydobył wprawił Margaretę w taki śmiech, że jeszcze dziesięć minut później śmiała się z niego trzęsąc się w górę i w dół. Jolanda z uśmiechem udała się na targ a jej wózeczek też jakoś radośniej terkotał na wyboistej drodze. Don Antonio, mimo, że nigdy porankiem nie zażywał alkoholu, rąbnął sobie strzemiennego śliwowicą i to tak zdrowo, że na twarz wyszły mu rumieńce jak dwa maki czerwone. Miły był to widok. Rodzina Antonia już dawno nie była tak szczęśliwa i uśmiechnięta i dobrze, że Isabel tego nie widziała, gdyż jej depresja pogłębiła by się do granic dotąd przez lekarzy nieokreślonych.

pannazkotem   
lut 14 2012 Wszystkim zakochanym i tym, którzy szukają...
Komentarze (1)

W tym miejscu chciałam podziękować Dorotce za pomoc, ocenę i konstruktywne uwagi co do poniższego tekstu. I w ogóle do wszystkiego co jest owocem mojej wyobraźni.

JJ

 

Wanda Monné i Artur Grottger – historia ich wielkiej miłości.

Czy można wyobrazić sobie uczucie tak gorące, że zdawałoby się, że potrafi stopić lodowiec? Silne tak bardzo, że mogłoby góry przenosić? Trwałe tak mocno, iż wieczność to ledwo mgnienie oka? Wiele razy po cichu marzymy lub marzyliśmy by spotkała nas w życiu taka miłość, taka piękna, romantyczna i trwała. Taka do końca życia. Taka, o której nasze dzieci opowiadałyby swoim dzieciom. Taka, której wszyscy by zazdrościli. Taka, która byłaby tylko nasza, jedyna w swoim rodzaju, cudowna i niepowtarzalna.

Coś takiego przydarzyło się Wandzie Monné i Arturowi Grottgerowi – bohaterom mojej opowieści.

Ona - młoda dziewczyna, urodzona i wychowana we Lwowie. Manier i kultury uczyły ją dwie samotne ciotki, które w swoich listach i pamiętnikach Wanda nazywała „matkami”, a które przez całe życie prowadziły Zakład Naukowo-Wychowawczy dla panien z dobrych domów. Mieszkając u ciotek, obracając się wśród swoich rówieśniczek, Wanda odbierała lekcje rysunku, muzyki, śpiewu, historii i patriotyzmu. Wrażliwa i piękna dziewczyna budziła zachwyt wszystkich, stając się dla swoich ciotek oczkiem w głowie. Zapewniały jej nie tylko byt i wychowanie ale dbały o jej wolny czas i organizowały go tak, by mogła bywać wśród wielkich ludzi. Chciały dla niej znaleźć dobrą partię do małżeństwa. Nie wiedziały, że rozbudzając w niej zamiłowanie do sztuki i kultury, nieuchronnie doprowadzą do tego, że miłość jaka rozkwitnie między nią a Arturem Grottgerem będzie tą jedyną i doskonałą, chociaż nie do końca akceptowaną i spełnioną.

Artur Grottger, nie trzeba chyba tego wspominać, był wybitnym malarzem swojej epoki. Druga połowa XIX wieku to przede wszystkim czas rozrachunków z historycznymi zrywami niepodległościowymi. Powstanie listopadowe nieodłącznie kojarzyło mu się z ojcem, który wiele razy podczas rodzinnych spotkań, kuligów i polowań, wracał w opowieściach do powstańczych losów. Ojciec Artura był także jego pierwszym nauczycielem rysunku. W powstaniu styczniowym brał udział brat Artura – Jarosław, którego potem zesłano na Syberię. Tematyka powstańcza na stałe zagościła w jego obrazach. O powstaniach opowiadało się w domu od zawsze i trudno mieć pretensje do kogokolwiek, że Artur - chociaż wątłego zdrowia - czuł w sobie misję przekazywania prawdy o nich. Robił to w najlepszej, najbliższej jego sercu formie wyrazu -  w obrazach. Zanim jednakże stał się sławny, pędził żywot dość hulaszczy jak na owe czasy. Młody artysta po pierwszych sukcesach szumiał wśród szlacheckiej młodzieży i cesarsko – królewskich kawaleryjskich entuzjastów jego talentu. Taki sposób na życie nieuchronnie prowadził pozbawionego stałego dochodu malarza do ruiny finansowej.

Kiedy Wanda poznała Artura miała zaledwie 16 lat, jednakże nad wyraz piękna, mądra, oczytana i wrażliwa na sztukę zrobiła niesamowite wrażenie na starszym od niej o 12 lat Arturze. Wydawać by się mogło, że tylko w bajkach można usłyszeć o miłości od pierwszego wejrzenia. Im się to przydarzyło naprawdę. Zresztą, prawdziwa miłość nie zna granic także tych wiekowych. W tamtych czasach nie była to też różnica wieku, która wywoływałaby skandal na salonach. Zapewne większą rewelacją był sam fakt rodzącego się uczucia pomiędzy Wandą a dość zubożałym Arturem.

Do pierwszego spotkania doszło podczas balu Towarzystwa Strzeleckiego w pierwszych dniach 1865 roku. Wanda już wcześniej wiedziała, że we Lwowie gości Artur Grottger, jednakże nazwisko to kojarzyła tylko i wyłącznie z oglądanych wcześniej w galerii obrazów ”Polonii” i „Warszawy”. Nie mogła nawet przypuszczać, że tenże malarz wcześniej widział ją kiedyś w podróży i od tej pory szukał jej wszędzie. Przedstawienie ich sobie na balu było swoistym zderzeniem oczekiwań: z jej strony co do poznania sławnego już malarza i ziszczeniem marzeń z jego strony co do odnalezienia panny, której widok tak mocno zapadł mu w serce. Los tych dwojga młodych ludzi został na tym balu przesądzony. Przypominam sobie w tym miejscu niedawno przywołane w Lwowskiej Fali wspomnienia najpiękniejszych balów karnawałowych jakie odbywały się we Lwowie z udziałem Pułku Ułanów Jazłowieckich. Jak zaproszonym pannom zapełniały się karneciki od nazwisk chętnych do zatańczenia walca, kadryla czy poloneza. Kiedy to żołnierze obdarowywali swoje towarzyszki bukiecikami kwiatów, które w wielkich koszach wjeżdżały do sali balowej na końskim grzbiecie. Nie darmo mówi się o ułańskiej fantazji. Jeżeli ta szesnastoletnia dziewczyna uczestniczyła w podobnych balach to na całym świecie nie znajdzie się lepszej aranżacji do rozbudzenia pierwszej miłości.

Od tej pory Wanda i Artur stali się nierozłączni. On wiele razy przyjeżdżał do Zakładu by spędzać z nią czas, uczyć rysunku ale nade wszystko by czerpać z tej miłości natchnienie do swojej twórczości. Wanda z każdym dniem coraz mocniej przywiązywała się do niego i z wcześniejszego oczarowania w jej sercu zaczęła się budzić czysta i prawdziwa miłość. Im mocniej go poznawała, tym większym uczuciem go darzyła. W końcu krótkie chwile rozłąki stawały się dla nich udręką a tęsknota spalała ich w równym stopniu.

Gdybyśmy na chwilę zamknęli oczy i spróbowali sobie to wyobrazić, to zobaczylibyśmy Wandę jak siedzi przy oknie i czyta książkę. Promienie słońca ogrzewają jej zamyśloną twarz. Wręcz poczuć można to uczucie pustki i tęsknoty, które ją zalewa. Gdy niespodziewanie dowiaduje się z depeszy, że jej kochany wraca dzisiaj z podróży można poczuć jak szybciej bije jej serce, jak radość z jego powrotu nie pozwala usiedzieć w miejscu. Możemy zobaczyć jej wzrok wciąż kierujący się w stronę zegara i złość, że wskazówka przesunęła się dopiero o minutę, dwie, trzy…. Nagle Artur wpada do sieni, chwyta jej ręce całując je jak szalony. Ona zaś jest tak radością i szczęściem przejęta, że słowa wymówić nie może, gardło ma jakby ściśnięte. Myśli, jak to dziwnie, że ludzie tak rzadko umierają z radości. Po chwili przytomnieje, ale mówić nie może. Prowadzi go do matek. On żywo opowiada, wesoło pyta nie czekając na odpowiedź, znowu mówi. Ściska matki, wita koty, prawie sprzęt każdy. Ona patrzy, słucha,  jest szczęśliwa. Bo jak ma nie kochać nastoletnie serce, gdy słyszy co rusz: „Żyję tobą, oddycham tobą, myślę, wierzę, pracuję tylko w twoje imię….”?

Mimo delikatnej niechęci do tego związku ze strony ciotek, miłość Wandy i Artura rozwijała się, kwitła i nabierała rumieńców. Z czasem mogli się już pokazywać razem, chodzić na spacery, gdyż niechęć ciotek, które mimo, że marzyły dla swojej podopiecznej o lepszej partii, wobec rozmiarów tego uczucia i szczerych zamiarów, zaakceptowały w końcu Artura. Takiej miłości nie można się było sprzeciwiać.

Z tą miłością nierozerwalnie związanych jest kilka miejsc. Lwów był świadkiem jej narodzin. W tym ośrodku kultury, sztuki i nauki, ich uczucie mogło się realizować na wielu płaszczyznach. Życie towarzyskie dostarczało wielu radości ale i także wielu momentów tęsknoty i zazdrości, gdy Wanda pozostawała na miejscu a jej ukochany musiał jeździć po kraju i Europie by wystawiać swoje dzieła i zbierać środki na tworzenie kolejnych. Podczas niekończących się rozmów rodziły się pomysły na kolejne obrazy. Nieraz dochodziło do wymiany krytycznych opinii o nich. Z czasem Artur zaczął malować obrazy w domu Wandy, gdyż ta stała się dla niego muzą. Jej uwagi pomagały mu we wiarygodnym ujęciu tematu. Nie były podszyte zazdrością o talent ale wynikały z czystej miłości do niego, do sposobu postrzegania przez niego świata, do umiłowania tego co i jak przedstawiał w swoich dziełach.

Dyniska to siedziba rodziny Skolimowskich, krewnych Wandy. Największym szacunkiem darzona była Izydora Skolimowska. Ta kobieta była dla Wandy przyjaciółką i powiernicą. Mimo dość dużej różnicy wieku umiały znaleźć ze sobą wspólny język. W Dyniskach, tej wsi oderwanej od wielkomiejskiego szumu, młodzi znaleźli spokój i czas by poukładać własne myśli i upewnić się w swoich uczuciach. To w Dyniskach Artur oświadczył się Wandzie wkładając jej na palec obrączkę z gałązki mirty, szepcząc: „To nasze zaręczyny (…) pod gwiazdami. To moja sprawa pracować, pracować, walczyć, a potem nikt na świecie mi ciebie nie potrafi zabrać.” Dyniska były świadkiem najpiękniejszych chwil w tej miłosnej historii.

Potem jeszcze była wieś Śniatynki, gdzie Artur przebywał wiele razy u swojego przyjaciela Stanisława Bielskiego i gdzie malował kolejne obrazy.

Wreszcie Wiedeń i Paryż, gdzie Artur jednak nie czuł się dobrze. Nękany problemami finansowymi, przeprowadzał się z miejsca na miejsce. Bywał w towarzystwie tylko dlatego, żeby poprzez kontakty finalizować sprzedaż swoich obrazów. Tęsknił za ukochaną i wciąż pisał do niej listy w których wyrazy miłości plątały się z tęsknotą i urąganiem na los biedaka, nie mogącego zapewnić swojej wybrance dostatniego życia. Ciężko pracując, kończył kolejne dzieła życia, popadając jednocześnie w chorobę. Pozbawiony opieki muzy przestał o siebie dbać. Jedynym celem było malowanie obrazów. Jednakże gruźlica nie dała za wygraną i w efekcie Artur został skierowany na leczenie do położonego we francuskich Pirenejach uzdrowiska Amelies-les-Bains. Tam znękane ciało poddało się i śmierć zabrała go na zawsze od ukochanej.

W tym samym czasie Wanda czyniła co było w jej mocy, by uzbierać środki na podróż do Artura. Poruszała niebo i ziemię, ale nie udało się jej zebrać odpowiedniej kwoty. W końcu dotarła do niej tragiczna wiadomość. Mimo ogromnego bólu rozdartego serca, podjęła kroki, by sprowadzić ciało ukochanego do Lwowa. Pochowała go na Cmentarzu Łyczakowskim a w kilka lat później ufundowała piękny pomnik, który do dzisiaj przyciąga uwagę zwiedzających. Do końca życia Wanda pielęgnowała miłość do Artura, mimo że wyszła za mąż za jego najlepszego przyjaciela - Karola Młodnickiego.

Przez wiele dziesięcioleci historia miłości Wandy Monné i Artura Grottgera rozbudzała emocje i była natchnieniem dla twórców.

W 2009 roku w Dyniskach postawiono pomnik poświęcony Wandzie i Arturowi. Wybrano do tego najlepsze chyba miejsce na świecie. Dzisiaj Dyniska stają się powoli miejscem, które zakochani chcą odwiedzić. Historia tej romantycznej miłości pobudza wyobraźnie i tęsknotę za doświadczeniem podobnego uczucia. Ale prawda jest taka, że najlepsze miejsce dla miłości jest w naszych sercach a jej święto jest zawsze wtedy kiedy bezinteresownie okazujemy ją ukochanej osobie.

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

pannazkotem   
lut 01 2012 Dla Froci
Komentarze (0)

Dla Froci i pamięci jej szczęśliwego życia pod moim dachem pojawiły się dwa kotki - biedne malutkie, osierocone tygryski. Siostrzyczki nazywają się Figa #1 i Figa #2. Ponieważ są identyczne postanowiłam nie rozrózniać ich innymi imionami. Jak to siostry, gdy idzie jedna, idzie i druga. Gdy wołam jedną - przybiegają obie. Więc po co się tak męczyć. Mam nadzieję, że będzie im u mnie dobrze.

Przez pamięć dla Froci postaram się im stworzyć dom, którego na pewno by nie miały tam, skąd je wzięłam. Dziękuję tutaj tym wszystkim dobrym ludzim, któzy w tych trudnych chwilach pomogli mi przejść przez to wszystko oraz przygotowali mnie i Figi do nowej rzeczywistości.

Panna z kotami

pannazkotem   
sty 24 2012 :(
Komentarze (1)

W dniu 17 stycznia moja Frocia opuściła mnie i ten świat. Bardzo tęsknię za nią i bardzo mi jej brak. To było najpiękniejsze 2,5 roku kociego życia jakie można sobie wyobrazić. Mam nadzieję, że tam gdzie jest, jest tak samo kochana i mruczy tak cudownie jak kiedyś mnie...

Panna bez kotka :(:(:(

pannazkotem   
lis 21 2011 Frotka i remont
Komentarze (0)

Od kilku dni wiem, że Frotka nie lubi pana z wiertarką. Ja zresztą też nie lubię. Ale coz robić. Biedny kotek w ruinie swojego dzieciństwa pomiata ogonkiem. Kiedyś się domyje - mam taką nadzieję.

pannazkotem   
sty 09 2011 Poznawanie "nowego" to ekscytujące...
Komentarze (0)

Frotka odkryła, że lubi dżem malinowy. Oblizywała się tak, że rózowym języczkiem siegała prawie za ucho. Miły widok. Po raz pierwszy polizała dżem, pewnie zawsze najbardziej będzie lubiała malinowy mimo, że dam jej pewnie wiele innych do spróbowania. Czy ludzie mają tak samo? Tajemnicą do zgłębienia jest poznanie sposobu, by kosztując "nowe" zapomnieć o "starym". Nowe niesie w sobie obietnicę a stare już tylko wspomnienia. Czasami warto pamietać, ale ile jest spraw i rzeczy o których chciałoby się zapomnieć...

PzK

pannazkotem   
gru 26 2010 Światełko do nieba... dla Staszka - wyślijmy...
Komentarze (1)

Za chwilę zacznie się szaleństwo Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Zawsze widzimy ile i co zostało zakupione. Wiele dzieci nawet Waszych, zostało dzięki tej akcji zbadane zaraz po urodzeniu sprzetem zakupionym przez Jurka Owsiaka. Ale jak zauważyłam przy okazji pomocy, jakiej udzieliliście powodzianom z Bierunia łatwiej przychodzi nam wsparcie konkretnego człowieka, konkretnego poszkodowanego.

Chciałam Was namówić do wsparcia akcji, o której pisałam już wcześniej - Bieg dla Staszka.

Uważam, że można zrobic duzo dobrego wpłacając niewielka kwotę na tę akcję. Poprzyjmy razem tatę Staszka w jego dziele. Wiara w niego jest mu pewnie bardzo potrzebna. Wyslijmy takie małe światełko do nieba... dla Staszka.

Pozdrawiam Was świątecznie :)

Panna z kotem

P.s. link do akcji Bieg dla Staszka jest ⇒

pannazkotem   
gru 26 2010 Duchy przeszłości - czy warto je wywoływać?...
Komentarze (1)

Witam!

Po dłuższej przerwie witam czytelników. Ostatnio korzystam z Facebooka i aż przykro powiedzieć - podoba mi się to. Tam też staram się artykułować swoje myśli. Korzystając ze światecznego spokoju przeprowadziłam ciekawy czat ze swoim nowym znajomym. Wymienialiśmy spostrzeżenia co do uzupełniania a raczej poszukiwania danych o swoich baaardzo dalekich przodkach. Jak pomyslę o swojej prapraprababci i praprapradziadki, od razu sobie wyobrażam w jakich warunkach przyszło im żyć, czym się zajmowali, jak wyglądali, jak się do siebie odzywali. Zadaje sobie wiele pytań: czy im się powodziło, jak wychowywali swoje dzieci, jakie wtedy panowały zwyczaje, z kim się przyjaźnili i co zaprzątało im głowy? Tyle pytań, tyle różnych mozliwości, aż się chce samemu uzupełnić braki w danych. Czy byłoby to zgodne z rzeczywistymi faktami i wydarzeniami? Tego już nikt nie jest w stanie zweryfikować a mnie na chwile przenosi to w niesamowity świat.

Zastanawiam się czy inni też tak mają...?

Pozdrawiam

Panna z kotem

pannazkotem   
lis 09 2010 Przerwa techniczna - reset mózgu
Komentarze (0)

Witajcie kochani!

Niestety przestój w publikowaniu kolejnych rozdziałów losów Don Antonia i jego rodziny oraz dziwaczki Isabel spowodowany został chwilowym brakiem natchnienia (szumnie powiedziane) oraz po prostu brakiem czasu. Powrót do pracy po wypadku spowodował ograniczenie czasu jaki mogłam poświęcić temu zajęciu. Przepraszam tych wszystkich, którzy czekają na ciąg dalszy. Powtórzę moje ogłoszenie z Facebooka, że prosze o pomysły na dalszy ewentualny rozwój wypadków.

Oczywiście pozdrowienia od Froteczki, najpiękniejszego kota na świecie :)

Panna z kotem

pannazkotem   
paź 19 2010 Bieg dla Staszka
Komentarze (1)

Kochani!

Gdybyście mieli ochotę i możliwości zapraszam do odwiedzenia strony podanej w linku. Uważam, że wsparcie tej akcji jest fantastycznym hołdem dla rodzicielskiej miłości. Staszkowi już nie można pomóc ale można pomóc wielu innym chorym dzieciom. Zawsze znajdzie się coś, czym można się podzielić z drugim człowiekiem.

Pozdrawiam Rodziców Staszka i wierzę, że wytrwałość jego taty pozwoli by inni rodzice zobaczyli uśmiech na twarzach swoich dzieci.

Pozdrawiam

Panna z kotem

pannazkotem   
paź 10 2010 trochę to trwało...
Komentarze (0)

Bardzo serdecznie dziękuję za pozytywny odbiór mojej pisaniny. Popędzana, postaram się częściej zamieszczać kolejne rozdziały. Jednak musze dodać, że wzmożony wysiłek umysłowy związany z powrotem do pracy nie wpływa dobrze, na bujanie mojej wyobraźni. Liczę na wyrozumiałość czytelników w tym zakresie. Jakby nie było bawcie się dobrze, a na nowy tydzień pracy życzę spokoju ducha.

Panna z kotem

pannazkotem   
sie 12 2010 Rozdział 12 "Dramat na dwa strzaskane...
Komentarze (0)

Rozdział 12

            Jolanda  ostatnimi czasy spała bardzo mało. Wsłuchiwała się we wszystkie odgłosy z domu, wyczulając perfekcyjny już słuch do ponadludzkich możliwości. Siedząc nieruchomo potrafiła stwierdzić, że w pokoju obok lata komar a w kuchni kotek słepie mleczko, co drugi łyk oblizując mordkę w pełni zadowolenia. Jolanda oczekiwała, że Isabel będzie miała dla niej jeszcze jedno, ostatnie zadanie tego wieczora. To już była tradycja, że musiała chorej przynosić do łoża dwa dzbanuszki ciepłego mleka z miodem - na spokojność - jak mawiała. Czekała zatem cierpliwe aż zostanie przywołana i poproszona o napój, jednak tym razem Isabel po prostu zapomniała. Zasnęła szybko i wszelkie myśli o mleku wyparowały jej z głowy razem z resztą świadomości. W ciszy domu Jolanda usłyszała nowy dźwięk. Z alkowy Isabel popłynęło do niej wdzięczne pomrukiwanie, które świadczyło o tym, że Isabel wchodzi w pierwszą fazę snu. Zadowolona z takiego przebiegu wydarzeń uśmiechnęła się i udała do swojego pokoju, by tam wreszcie spędzić pierwszą spokojną noc.

         Następnego ranka Don Antonio obudził się z niemiłym uczuciem, że czeka go dzisiejszego dnia ważne zadanie. Nie umiał sobie jednak przypomnieć co to jest takiego. Przyzwyczajony, że rano i tak ciężko było zebrać mu myśli ubrał się i szurając papuciami po podłodze poszedł do kuchni. Szybko rozpalił w piecu i postawił czajnik na płytę. Zwyczajowo już, czekał aż zagotuje się woda na jego poranną herbatę. Cały czas starał się uporządkować swoje myśli, ale resztki mocnego snu nie chciały opuścić jego głowy. Wypita wczoraj cytrynówka, potęgowała uczucie chaosu w myślach. Poszedł do studni i przyniósł wiadro świeżej, prawie lodowatej wody. Umył twarz a mokrymi rękami uporządkował zmierzwione w czasie nocy włosy. Z powoli zaczął odzyskiwać jasność myślenia. Wspomniał na wczorajszą rozmowę z Padre Alesio i stwierdził, że czas najwyższy przekazać wszystkie wieczorne ustalenia niczego się niespodziewającej Isabel. Zamyślonego, w kłębach pary buchającej z czajnika, znalazła go Margareta, którą obudziło zgrzytanie studziennego kołowrotka. Powoli wstała, ubrała się i poszła do kuchni śladem swojego męża. Widząc jego znieruchomienie i wpatrzone w dal oczy, chwyciła szybko ścierkę i odstawiła z pieca czajnik. Ten nagły ruch oprzytomnił Antonia. Parząc dla siebie i żony aromatyczny napar opowiedział o spotkaniu z zakonnikiem. Margareta słuchała bardzo uważnie. Musiała stwierdzić, że plan jest doskonały aczkolwiek wyraziła swoje zdanie co do realności jego wykonania oraz obawę, że Isabel nie będzie chciała wyjechać tak daleko. Don Antonio spojrzał na żonę i musiał przyznać jej rację. Lekko poirytowany jej wątpliwościami stwierdził, że jeżeli nie spróbują to się nie dowiedzą. Wyprostował się i z godnością człowieka świadomego swojej decyzji powiedział, że Isabel dzisiaj się dowie jakie są względem niej  plany. Margareta pomyślała sobie, że skoro tak zadecydował to jej zdanie i tak się nie będzie liczyło, więc z kobiecą mądrością zatrzymała dla siebie wszystkie wątpliwości. Gdy Jolanda wstanie porozmawia z nią na osobności w tej sprawie. Na razie powoli dopijając gorącą herbatę, wzięła się za przygotowanie śniadania.

         Jolanda spała wyjątkowo dobrze. Podświadomość przez cała noc dawała jej sygnały, że nadszedł nowy czas w jej życiu, a nade wszystko, że może spokojnie zrelaksować swoje ciało w długim śnie. Poddała się temu rozkosznemu uczuciu zasłużonego lenistwa i dopiero pukanie do drzwi wybudziło ją ze snu. Na delikatne pytanie matki, szybko odpowiedziała, że już wstała, a następnie poczęła wdziewać na siebie sukienkę i fartuch. Toż teraz do niej dotarło, że dzień już dawno się rozpoczął i że na targu wiele dzisiaj już nie sprzeda. Chwilka zadumy spowodowała jednak, że szybko pozbyła się jakichkolwiek wyrzutów sumienia z tego powodu. W końcu wyspała się i jest szczęśliwa. Dawno już nie była taka wypoczęta. Nocne czuwania przy chorej wyczerpywały jej siły czego nawet nie czuła dopóki nie spadł z niej ten obowiązek. I dobrze! W końcu ile można się opiekować leniem, który udaje, że jest chory?!

         Kiedy wyszła ze swojego pokoju usłyszała dziwne odgłosy z kuchni. Takie ni to szloch ni to śmiech. Zaciekawiona podeszła cicho pod drzwi. Przy stole stał jej ojciec a naprzeciwko niego, na drugim końcu długiego mebla stała Isabel. To ona była źródłem tych dźwięków, które tak zaintrygowały Jolandę. Isabel co chwila łapała się za piersi a do oczu podnosiła rękę z chustką by obetrzeć łzy. Jolanda mogłaby przysiąc, że ani jedna nie wypłynęła z jej oczu, ale dalej wolała stać bez ruchu i oglądać ten teatr. A widowisko było przednie. Widocznie wzburzona czymś Isabel wyglądała jakby chciała cisnąć w Don Antonia porcelanowym kubkiem z resztą jego herbaty, który jakby nigdy nic stał na środku stołu. Margareta stała koło okna i co chwilę otwierała usta, żeby coś powiedzieć, po czym je zamykała, jakby się rozmyśliła, albo to co miało przez nie wyjść było już nieaktualne. Konwersacja i wydarzenia przy stole przebiegały szybko, zbyt szybko jak na Margaretę. Jolanda przeniosła wzrok z matki na Isabel, która wrzasnęła, że skoro wysyłamy ją do Szwajcarii, tak daleko od domu, to tak jakbyśmy się jej wyrzekali. Ona zatem zrobi to pierwsza i nie da nam  tej satysfakcji: nie jesteśmy jej rodziną, tylko obcymi ludźmi! – wrzasnęła. Od tej pory nie chcę mieć z Wami nic wspólnego i nie nękajcie więcej mojej wdowiej duszy przyziemnymi sprawami! Atak Isabel tak Zaskoczył Don Antonio, że wyglądał, jakby strzelił w niego piorun. Nieugiętość własnej decyzji wystrzeliła z niego jak lawa z wulkanu. Postanowił i kropka! Isabel jeszcze będzie mu dziękowała a na razie skoro wyrzekła się rodzinnych stosunków to niech jedzie nawet na Madagaskar małpki trenować. Od tej pory jej los jest mu obojętny. Margareta widząc rozwój sytuacji odetchnęła. Musiała przyznać się przed sobą, że niechęć do Isabel na długi czas została przykryta obowiązkiem tolerowania jej jako żony Bertone. Z nich dwojga, to do Bertone miała słabość a Isabel była tylko niemiłym dodatkiem do tego miłego chłopca. Teraz mogła przestać udawać i świadomość tego o mało nie zwaliła jej z nóg. Głośno odetchnęła i wróciła do swoich zajęć.

         Jolanda o mało nie podstawiła nogi przechodzącej Isabel, która z dumnie uniesioną głową poszła spakować swoje kufry na podróż. Jej też spadł kamień z serca, bo miała serdecznie dość towarzystwa rozkapryszonej wdowy. Bliski wyjazd Isabel nastroił ją tak optymistycznie, że gdyby głupio nie wyglądało poszłaby zaoferować pomoc w pakowaniu. Poranne uczucie do niej powróciło. To nie tylko szczęśliwy dzień. To najpiękniejszy dzień w całym jej dotychczasowym życiu. O święci Patroni, dzięki Wam!

c.d.n.


pannazkotem   
sie 12 2010 Już za chwilę...
Komentarze (0)

Już za chwilę będzie taka chwila, że będę mogła napisac,że dzisiaj ię na kolejne badanie. Fajna rzecz z tymi badaniami, kiedy za każdym razem bada inny lekarz. A co lekarz to inna teoria na leczenie. Ciekawa jestem podwójnie: czy przyjdzie już taki, który chociaż raz mnie badał albo przyjdzie nowy. A jak nowy to bardzo ciekawi mnie jego punkt widzenia w sprawie mojej rekonwalescencji. Jak zwał tak zwał. Zagramy w pokerka i zobaczymy kto będzie miał lepsze karty no i co z siebie zdejmie hehe :):) Mała bańka jeszcze nie zaszkodziła nikomu.... chyba że czytającym, ale kto chciałby czytać taki badziew. Dobrej nocki życzą wam Foczki.

Panna z kotem

pannazkotem   
sie 09 2010 Rozdział 11 "Dramat na dwa strzaskane...
Komentarze (0)

Rozdział 11

         Isabel wiele dni odpoczywała i z delikatną rozkoszą poddawała się lekarskim poleceniom, gdyż wszystkie powodowały, że była obsługiwana jak księżniczka. Jolanda nie opuszczała jej na krok, co czasami było męczące. Dobrze, że dziewczyna nie była zbyt rozmowna, bo wyszukiwanie tematów do konwersacji znudziło jej się po trzech dniach. Ogólnie rekonwalescencja przebiegała miło. Jedynie ból w piersiach utrzymywał się, chociaż nie był już tak dokuczający jak w feralny dzień. Z każdym następnym słabnął. Wiedziała, że kiedyś nadejdzie czas, w którym będzie musiała przyznać, że czuje się dobrze. Wtedy bez ceregieli wróci do swoich obowiązków a praca była teraz tym co najmniej ją interesowało.

         W jakiś miesiąc po wypadku cyrulik stwierdził, że Isabel jest w lepszej kondycji i należałoby rozważyć możliwość jej czasowego wyjazdu. Wilgotne powietrze nie wpływało dobrze na postępy w leczeniu. Zalecałby chwilowy wyjazd w bardziej suchy i zimny klimat. Isabel nie bardzo podobał się ten pomysł ale nie miała zbyt wiele do powiedzenia. Czasy były takie, że to mężczyźni decydowali o wszystkim. Dla Don Antonia powstał nowy problem do rozwiązania. Nigdy nie wyjeżdżał z Alicante dalej niż do pobliskich wsi. Nie widział takiej potrzeby, wszystko czego potrzebował miał na miejscu. Jego rodzina od pokoleń mieszkała w tej okolicy. Żonę tez znalazł w miasteczku obok, nie musiał i nie potrzebował poznawać świata, który krył się za horyzontem innym niż morski.

         Po rozmowie z Margaretą udał się znowu po radę do Padre Alesio. Wierzył, że tak jak poprzednim razem, tak i teraz duchowny pomoże w strapieniu. Podpierając się laseczką z kapeluszem na głowie wyglądał dystyngowanie. lniany garnitur świetnie komponował się z burzą siwych włosów. Spacerkiem doszedł do fary. Z daleka zobaczył Padre, który schylony, wykopywał z grządki cebulki kwiatowe. Kiedy dotarł do płotu spytał czy może mu zająć chwilkę. Padre Alesio szczerze ucieszył się z wizyty i zaprosił przyjaciela w swoje progi. Dawno już nie rozmawiali na osobności a był żywo zainteresowany rozwojem wydarzeń i osobą Isabel. Teraz miał możliwość zweryfikowania plotek, które mimo należnemu duchownemu obowiązkowi nie dawania im wiary, często słyszał od wiernych – nawet w konfesjonale. Usiedli w cieniu pięknego drzewka oliwnego, które samotnie rosło po drugiej stronie domu. Padre poczęstował gościa kieliszkiem nalewki cytrynowej domowej roboty a potem wysłuchał problemu, z którym do niego przyszedł Don Antonio.

         Długo się zastanawiali. Czasami na chwilę każdy się zamyślał a w zapadłej ciszy słychać było delikatne brzęczenie much i pszczół. Padre Alesio swoim zwyczajem powoli drapał się po opasłym brzuchu a Antonio lekko przygryzał dolną wargę. Mieli ciężki orzech do zgryzienia. No bo jak tu zrobić, żeby był wilk syty i owca cała? Co jakiś czas Zakonnik dolewał im cytrynówki, ale od tego wcale więcej nie rozjaśniało się im w głowach. Wreszcie Padre podniósł do góry prawą rękę a palcem wskazując do góry, jakby olśnienie naszło go z nieba, powiedział, że Isabel musi wyjechać do klasztoru. Antonio wzdrygnął się. Pomysł i jego tak niespodziewane wyartykułowanie nastąpiło tak szybko, że biedny o mało nie dostał palpitacji. Odruchowo dłoń powędrowała do piersi. Delikatnie masując okolice mostka wyraził swoje powątpiewanie w logikę tego pomysłu.

- Padre, jakim cudem Isabel ma iść do klasztoru? Przecież nikt jej nie przyjmie! Za stara na nowicjuszkę. Poza tym kto wziąłby na siebie ciężar utrzymywania chorego? Zresztą nawet wiana porządnego nie mogłaby wnieść. Widzę same przeszkody a największa to ta, że Isabel nie zgodzi się na to. Padre, wiele w życiu widziałem ale takich uczuć jak ona potrafi urzeczywistnić, to mało który mężczyzna wytrzyma. Ona w zakonie jeno zmarnieje a pożytku na drodze uświęcenia nie będzie żadnego.

- Ależ Antonio, ja nie w tym kontekście o tym powiedziałem. Znam Isabel od czasu jej ślubu z Bertone i wiem co nie co o jej gorącym temperamencie. Pomyślałem, żeby ją wysłać do zakonu w Szwajcarii na leczenie. Upieczemy dwie pieczenie na jednym ogniu a ona sama nawet sobie nie zda sprawy z przebiegłości naszego planu.

- Padre, teraz już gadasz głupoty, jakie pieczenie? Jaki plan?? Jaki zakon???

- Przyjacielu, wcześniej chcieliśmy ją odesłać do zakonu, coby jej serce wreszcie zaznało ukojenia w tęsknocie za zmarłym mężem. Teraz możemy połączyć te dwie sprawy w jedno. Niech biedna wyjedzie do Szwajcarii. Tam się uspokoi, wiele sobie przemyśli a przy okazji górskie powietrze dokona reszty na drodze ozdrowienia. Ty w tym czasie odpoczniesz od całego galimatiasu, odetchnie Twoja rodzina a Jolanda będzie mogła na nowo zająć się ogrodem i polem. Ostatnio na spacerze widziałem że chwastów ci tam więcej niż ziół.

          Ostatnie zdanie lekko trzepnęło Antonim. Nie zdenerwowały go uwagi o zaniedbanym polu i ogrodzie, bo tego był świadom ale i nie mógł mieć pretensji do nikogo o to. Spod byka popatrzał na Padre. W życiu nie podejrzewałby go o spacery a już tym bardziej o tak dalekie. Zagony leżały po drugiej stronie pagórka, osłonięte naturalnym wypiętrzeniem od porywistego wiatru znad morza. Wspomniał jednak zaraz jak biedny duchowny chyżo uciekał na widok piły w ręku Isabel więc szybko odsunął od siebie podejrzenie, że wiedza Padre bierze się tylko z ust kokot donoszących mu nie tylko ciasto. Potrząsnął głową jakby chciał wizję Padre w ruchu strząsnąć z czoła. Musiał przyznać, że przebiegłość Alesio jest podziwu godna. Isabel nawet nie będzie nic podejrzewała, a pod pozorem zainteresowania jej zdrowiem, na jakiś czas będą mieli dom tylko dla siebie. Skrępowanie, które zagościło w nim od dnia śmierci Bertone ciążyło wszystkim domownikom i trochę wytchnienia od niego każdemu się przyda. Jak Bóg da to Isabel zdrowa na ciele i duchu wróci za jakiś czas a wtedy będzie można z nią spokojnie i rzeczowo porozmawiać. Toć tyle spraw się nazbierało do uzgodnienia a czas płynął nieubłaganie.

         Padre Alesio kolejny raz pomógł Don Antonio i teraz, kiedy decyzja została podjęta w spokoju dopili cytrynówkę, a że przedniej była roboty wnet na usta ich zaczęły się cisnąć śpiewki, które znali jeszcze ze swojego dzieciństwa. W doskonałym nastroju Antonio ruszył do domu. Padre natomiast stał na skraju swojego małego królestwa i machał mu aż ten zniknął za zakrętem. Postał chwilę i podumał nad problemem przyjaciela. Gdzieś daleko majaczyła mu myśl, że coś zostało niedopowiedziane, że czegoś nie uzgodnili. Wrócił na farę i zamknął za sobą drzwi. Ciągle próbując sobie przypomnieć to co zapomnieli omówić, jakby machinalnie, zapalił naftę w lampie, strzepnął pierzynę, poprawił poduchę, bo pierze jakby zeszło w niej na jeden bok i opłukał zimną wodą twarz. Woda z jego mokrej brody kapała do miednicy a on dalej myślał: co zapomnieli ustalić? Poddał się wreszcie, gdyż wieczorna modlitwa była jeszcze do odmówienia a wyjątkowo nie mógł się na niej skupić. Wreszcie położył się do łóżka i zdmuchnął płomień w lampie. Kiedy chciał się obrócić na bok jasny błysk kazał mu z wrażenia usiąść na łóżku. Z oczami jak spodki, z których natychmiast zniknął wszelki ślad wypitej cytrynówki niemo wymówił: a kto jej o tym powie? Chwilę pomyślał intensywnie nad kolejnym problemem, ale w końcu doszedł do wniosku, że to zbyt dużo jak na jego jedną, biedną głowę. Niech Don Antonio sam zdecyduje. Pochwalił się w duchu, że tak szybko rozwiązał kolejny problem, położył się i zapadł w sen. Kiedy wychodząc z zakrystii na niedzielną mszę zobaczył w kościele drzewa cytrynowe zamiast wiernych, obrócił się na drugi bok. W tym momencie komar, który uszczuplał jego zasoby krwi zginął przygnieciony ręką duchownego, zostawiając po swoim istnieniu jedynie mały krwawy ślad na dawno niekrochmalonym prześcieradle.

c.d.n.

pannazkotem   
sie 08 2010 Tak na koniec dnia a poczatek nocy...
Komentarze (0)

         Dziekuję wszystkim dotychczasowym czytelnikom za miłe komentarze. "Dramat..." jmiał być jakby ubocznym efektem tego bloga a na razie rozwija się w wątek główny., co lekko mnie przeraża. Mam nadzieję z czasem więcej miejsca poświęcać jednak kociej sprawie.

          Frotka dziękuje za życzenia i wyraża nadzieję, że nowy rok życia będzie dla niej równie szczęśliwy co dotychczasowy. Na poparcie swojej szczęśliwości zjadła jednego komara i dwie muchy po czym zaległa w pościeli na 6 godzin. Obcięcie pazurków było odebrane jako zamach na jej spokojny sen, ale specjalnie się tym nie przejęła. Teraz dowody miłości mniej bolą...

Pozdrawiam

Panna z kotem

pannazkotem